Kiedy rok temu odwiedziliśmy to miejsce po raz pierwszy, wiedziałam, że na pewno tam wrócimy.
Bo niewiele miejsc, w których byliśmy, zrobiło na nas takie wrażenie. Przez okrągły rok wspominaliśmy nasze wakacje w Ciekocinku (TUTAJ) i szukaliśmy okazji, by wyrwać się tam choć na kilka dni… Okazja przyszła nagle. Sprawy zawodowe Tomka ustawiły nasz tegoroczny urlop – musieliśmy wziąć go natychmiast. Nie było czasu na planowanie, szukanie, na dodatek do dyspozycji mieliśmy tylko tydzień. Gdzie pojechać? Nie mieliśmy wątpliwości.
Tydzień później znów jechaliśmy tą krętą, gęsto obsadzoną drzewami drogą, mijając pod drodze nieliczne samochody. Bo tam ma się wrażenie, że dojeżdżamy na koniec świata. Z podobnym jak rok temu zachwytem patrzyliśmy na tańczące od silnych podmuchów wiatru liście i zboża na rozległych, ciągnących się aż po horyzont polach. Nadciągała burza. Kiedy wjeżdżaliśmy przez bramę Pałacu, lało już konkretnie, więc do recepcji wbiegliśmy wpół przemoczeni, za to w świetnych humorach. Chwila formalności i już byliśmy w pokoju. „Mamusiu, jak tu pięknie!” – Marcelina wypowiedziała to, co i nam w tym momencie siedziało w głowach. Jak fajnie, że znów tu jesteśmy.
Przez siedem kolejnych dni zwiedzaliśmy okolice: Choczewo, Sasino, Stilo, Łebę, Dębki, Trójmiasto i okolice (o turystycznych atrakcjach tego regionu napiszę Wam w kolejnym poście), ale dzisiaj zatrzymamy się za bramą Pałacu. Dla nas samych to odkrycie było zaskakujące, ale okazało się, że rok temu nie zwiedziliśmy nawet połowy tego terenu.
Bo z Ciekocinka nie trzeba wychodzić. Dwadzieścia dwa hektary terenu to mnóstwo miejsca na spacery, podczas których często nie spotykaliśmy żywej duszy. To rozległe, górzyste padoki . To mnóstwo miejsca na rowerowe wycieczki (jak dobrze, że zabraliśmy rower dla Kudłatej). To stajnie i wybiegi dla koni, tych dużych i całkiem malutkich (było ich kilka ku olbrzymiej radości Marceliny). Ujeżdżalnia i konkursowy tor z przeszkodami z bielusieńkim jak śnieg kwarcowym piaskiem. To mały staw z łódkami. To wreszcie cmentarz i ciche, pochylone groby dawnych właścicieli.
I pałac. Dopracowany w najmniejszym szczególe. W którym nic nie jest przypadkowe, za to wszystko zachwyca. Od mebli, secesyjnych tapet i drewnianych podłóg po srebrne sztućce i piękną porcelanę. Znów nie mogliśmy się napatrzeć na te wnętrza. I znów czuliśmy wielką przyjemność z obcowania z nimi. Bo w Ciekocinku każdy najmniejszy drobiazg to prawdziwa uczta dla oczu.
I podniebienia. Ich śniadania nie mają sobie równych. Świeżo robione jogurty z owocami serwowane w malutkich słoiczkach, doskonałe croissanty, własny, codziennie wypiekany chleb. I śniadaniowe dania a la carte. Moje ukochane i niezrównane crepes Suzette (naleśniki z gorącym sosem ze karmelizowanego cukru, soku i startej skórki z pomarańczy), tosty francuskie z musem cytrynowym, czy uwielbiane przez Tomka jajka po benedyktyńsku z sosem holenderskim. W tym miejscu można zrealizować wszystkie swoje kulinarne marzenia – a obiad, czy kolacja urastają do rangi wydarzenia, które chce się celebrować bez końca.
Jednak choćbym napisała o tym miejscu dziesięć razy tyle, co powyżej, nie będę w stanie oddać jego pełnego obrazu. Niech więc przemówią zdjęcia – może one pokażą Wam choć trochę prawdziwy charakter Ciekocinka.
Jeśli kiedyś będziecie w tych okolicach, wpadnijcie koniecznie choć na sam spacer. A potem zajrzyjcie do Pałacu na kawę i bezę z malinami. Gwarantuję, że będzie to bardzo udana wizyta.