Napisałam powyższy tytuł. A dopiero potem się nad nim zastanowiłam. To przecie nierealne! Więc jakim sposobem często mi się udaje? A może raczej…jakim kosztem?
Gdyby ktoś zapytał mnie, co jest dla mnie największym luksusem, bez wahania odpowiedziałabym: wolny czas. Bo to jest coś, czego najbardziej mi brakuje. Mam świadomość, że dostałam od życia bardzo dużo: miłość, umiejętność odczuwania szczęścia, dar macierzyństwa – to z tych najważniejszych. Reszta rzeczy, które potrzebuję, też w jakimś stopniu się w moim życiu pojawia. Brakuje tylko tego nieszczęsnego czasu…
Ale czy na pewno?
Czym tak naprawdę jest wolny czas? Momentem, kiedy nie mamy do zrobienia niczego pilnego. Krótszą lub dłuższą chwilą, kiedy możemy odłożyć wszystkie sprawy na bliżej nieokreśloną przyszłość i po prostu uprawiać słodkie i upragnione NIC.
Tylko jak dojść do tego stanu, jeśli co chwila wymyślam sobie coś nowego i angażuję się w rzeczy, co do których z góry wiem, że mi te resztki wolnego czasu odbiorą? Nowe projekty, zajęte niedziele, wieczory spędzane nad nowymi postami… i na przykład wczorajszy, prawie dwugodzinny live na instagramie. Przecież w tym czasie mogłabym się bezceremonialnie pogapić w sufit przez te 120 minut. A mnie ciągnie. Ku nowemu. W głowie ciągle sto myśli. A przyjaciele i dobrzy znajomi jeszcze podsuwają nowe. Inspirują, kuszą i powodują, że ta głowa stale na najwyższych obrotach.
A ja nic nie poradzę na to, że to kocham. Nie znoszę stanu bezczynności. Uczucia, że się nie rozwijam. Tak, jestem wiecznie zajęta, ale to przecież mój wybór. Moja decyzja.
Kilka razy już pytaliście mnie w prywatnych wiadomościach, jak ja to wszystko ogarniam. Czasem nie ogarniam. Bo kiedy Marcelina znowu jest chora, a ja kolejny tydzień spędzam w czterech ścianach, wieczorami mam zwykle ochotę wyskoczyć przez okno. A tu przecież blog czeka. I na maile wypadałoby odpisać. I Ewka Ch. grozi palcem z facebooka. Tomek nawet już nie proponuje wspólnego oglądania seriali. Już wie, że nie ma sensu.
Jednak na szczęście choroby co jakiś czas się kończą i zanim nadejdą nowe, nasze życie wraca do jako takiego porządku i wtedy harmonogram mojego dnia wygląda mniej więcej tak:
6.00, czyli niech to będzie piękny dzień
Pod warunkiem, że faktycznie jest już dzień, bo w naszej uroczej części świata o tej porze przez większość roku jest po prostu noc. Jako typowa sowa cierpię strasznie, przeklinam budzik i przez kolejną godzinę probuję zmusić moje oczy, że wreszcie się otworzyły.
Woda z cytryną pomaga tylko odrobinę. Prysznic już bardziej. I tak naprawdę dopiero konieczność zrobienia w miarę równej kreski na łukach brwiowych powoduje, że mój mózg skupia się na tyle, że po tej czynności jest w stanie wybrać z garderoby pasujące do siebie rzeczy. Potem wybranie torby idzie już całkiem gładko. Przerzucam jeszcze wszystkie niezbędne drobiazgi z tej, którą miałam wczoraj i jestem prawie gotowa do wyjścia.
Prawie.
Jest jeszcze jedna czynność, której nie odpuszczam już od jakiegoś czasu. Czerwona szminka. Kocham. Uzależniłam się od tego koloru. A że ostatnio najchętniej chodziłabym cała na biało – czarno, to czerwone usta idealnie do tego pasują. Mam dwie ulubione szminki, które bardzo Wam polecam – obie bardzo fajnie nawilżają, dobrze się nakładają i co bardzo ważne przy tym kolorze – równo “zjadają”. Po posiłku po prostu zaciskam na chwilę usta, delikatnie nimi poruszając i kolor znów pokrywa je całe. O Jednej już Wam pisałam TU – to Shiseido Rouge Rouge w odcieniu RD 311 Crime of Passion. Druga to Max Factor, z linii poświęconej Marylin Monroe – moja ma numer 3 i nosi nazwę Marylin Berry. więc jeśli widzicie mnie w czerwonej szmince, to mam na ustach jedną, lub drugą.
8.00 czyli czemu jeszcze jesteście nie ubrani, jeśli powinniśmy już wyjść??
To od tego momentu zaczyna się poranna gorączka. Bo to zwykle o tej porze zbiegamy do garażu, odwozimy Marcelinę do przedszkola, potem ja odwożę Tomka do metra i sama jadę do pracy. Koło 8.45 odbijam kartę przy wejściowych bramkach.
Osiem godzin później wybiegam, by z powrotem zgarnąć całe towarzystwo. Kiedy Tomek siedzi już koło mnie, jedziemy do jednych, lub drugich Dziadków, by odebrać Kudłatą. Wiadomo, zwykle zatrzymamy się na herbatę i kilka słów.
19.00 czyli witaj nasz kochany domeczku!
Chwila wspólnej zabawy, potem kolacja, kąpiel i usypianie Marceliny. Kiedy uda nam się to ogarnąć w miarę sprawnie jest 20.30 – 21.00. Zaczyna się nasz czas dla siebie.
21.00 czyli do północy jest przecież jeszcze daleko.
I wtedy zaczyna się dziać. Przynajmniej u mnie, bo Tomek o tej porze zwykle idzie pobiegać, a potem włącza sobie jakiś serial, lub film. Ja za to rozwijam skrzydła: jeśli tego dnie nie wrzucam nowego posta, odpalam jakieś ćwiczenia, które zajmują mi około 40 minut (plus kolejne 5-10 na to, by w ogóle wstać się z maty), potem kąpiel i szykowanie jedzenia na następny dzień, prasowanie ubrania dla siebie i Marceliny, potem – jak się uda – kilka akapitów książki. Kiedy kończę jest zwykle koło północy.
A jeśli tego dnia ma pojawić się nowy post?
Wtedy jest znacznie bardziej intensywnie. Jeśli kiedykolwiek zastanawiałyście się, ile czasu trzeba mieć na blogowanie, to już piszę jak to wygląda u mnie: Sam tekst, to około 2-3 godziny, oczywiście w zależności od jego długości i tematyki. Im więcej merytorycznych informacji, tym wolniej się go pisze. Na wenę nie ma co czekać. Pisanie to po prostu robota, którą trzeba wykonać. Skupić się i wyciągnąć z głowy te słowa, by miały sens i układały się w miarę logiczną całość. Jednak większym problemem są zdjęcia – szczególnie w okresie jesienno- zimowym, kiedy dziennego światła jest jak na lekarstwo, foty wychodzą po prostu okropne. Jeśli nie zrobię ich w weekend, nie zrobię ich przez kolejne 5 dni. I żadna lustrzanka tego nie zmieni – potrzebne jest profesjonalne oświetlenie, a jego jak na razie nie posiadam. Jeśli więc uda mi się już trafić na jako takie światło i zrobić kilka dobrych i ostrych zdjęć, przychodzi czas na obróbkę. Poprawienie kontrastu, kolorów rozjaśnienie…kolejne czynności i kolejne minuty. Potem jeszcze wrzucenie ich do komputera. Dogranie całości, akapity, odstępy, wielkość czcionki… i już można publikować. Ile zajmuje mi przygotowanie jednego posta wraz ze zdjęciami? Jakieś 6 godzin. Oczywiście tylko wtedy, jeśli zdjęcia robimy w domu.
Czy to jeszcze dziś, czy już jutro?
To zwykle jest pierwsze pytanie, które przychodzi mi na myśl, kiedy klikam: “opublikuj”. Najczęściej też okazuje się, że poprawna jest ta druga opcja. Jest grubo po północy. I choć wiem, że jutro budzik znów zadzwoni o nieludzkiej szóstej rano… to kocham to Kocham ten stan wiecznej zajętości, kreacji, szukania nowych tematów, miejsc, zdarzeń. Kocham rozmowy z Wami i Wasze komentarze. To naprawdę niesamowite, ile świetnych osób poznałam i nadal poznaję dzięki blogowaniu. A propos, wiecie, że z Darią poznałyśmy się na spotkaniu dla blogujących mam? Co ciekawe – Daria nie prowadziła wtedy żadnego bloga Opowiadałyśmy o tym w czwartek, podczas naszego wieczornego live’a na instagramie.
A właśnie, live na instagramie! Przecież umawiałam się z Wami dziś po 22.00. Więc zaraz lecę wypić kilka łyków herbaty, Wy też biegnijcie do kuchni po kubek czegoś rozgrzewającego i widzimy się za kilka minut! No i co z tego, że mogłabym poleżeć. Kocham to!