Polubić zimę w mieście próbowałam już rok temu. Obietnice odklejenia się od samochodu i praktykowania choć półgodzinnych spacerów składałam sobie co poniedziałek. Kończyłam zwykle koło wtorku z głębokim przeświadczeniem, że musiała zajść jakaś koszmarna pomyłka, że urodziłam się tu, a nie np. we Włoszech, i że temperatury poniżej zera to zemsta za to, że narzekamy na upały, choć mamy je przez jakieś dwa tygodnie w roku.
Dlatego sam pomysł, by w środku największych mrozów pojechać do domu w lesie, początkowo wydał mi się kompletnie niedorzeczny. W lecie, to rozumiem, ale teraz? Kiedy jednak okazało się, że temperatura w domu oscyluje wokół całkiem przyzwoitych dwudziestu stopni Celsjusza spakowaliśmy najgrubsze swetry, kurtki, czapy i piżamy i pojechaliśmy.
Już po pierwszym spacerze wiedzieliśmy, że był to dobry pomysł. Las wyglądał przepięknie z przeświecającym przez drzewa słońcem i śniegiem skrzącym się w jego promieniach. Chłodne powietrze orzeźwiało głowy i czyściło myśli. Mróz różowił policzki. Idealnie białe pola, aż po horyzont dawały nową perspektywę.
Początek stycznia. Taka tabula rasa. Cały rok do ubrania w marzenia i plany. Każdy dzień do napisania od nowa. Pełne 365 dni, które mogą być zupełnie inne, wyjątkowe, takie, jak zawsze chciałam. Już teraz dzieje się dużo dobrego. Projekty, o których kiedyś nawet nie marzyłam, wyjątkowi ludzie, których coraz więcej spotykam na mojej drodze.
…
Nie można dodać dni do swojego życia.