Najpiękniejsza, bo pierwsza. Pierwsza, kiedy Kudłata tak bardzo czekała na śnieg…
Już przed świętami co rano wypatrywała go zza okna, a kiedy byliśmy na dworzu co jakiś czas spoglądała w niebo patrząc, czy aby nie pada.
I kiedy termometr uparcie pokazywał prawie dziesięć kresek, mówiła: „Nie martw się mamusiu, będzie na pewno”.
Na początku próbowałam tłumaczyć proste prawa meteorologii, typu temperatura na plusie równa się brak śniegu, ale potem przestałam.
Cieszyła mnie ta Jej niezachwiana wiara w białe święta, jak z książek, które znała.
W Wigilię padał deszcz.
Ale Ona czekała nadal, bo jakimś tajemniczym dziecięcym instynktem czuła, że śnieg to coś cudownego.
Mimo, że nigdy w życiu go nie widziała.
Tak jak Mikołaja. Był dla Niej elementem tej samej magii.
Doczekała się.
Zeszła sobota była najpiękniejszym dniem obecnej zimy/nie-zimy.
Cudowne słońce i skrzący się w nim świeży, bielutki śnieg.
Tak się cieszyłam, że to wolny dzień.
Uzbrojeni w marchewki pojechaliśmy do Parku Młocińskiego.
Niestety śnieg nie nadawał się do lepienia bałwana.
Za to doskonale nadawał się do rzucania się nim i robienia aniołków na śniegu.
Do biegania i szurania nogami.
Do robienia śladów i wskakiwania w zaspy.
Wykorzystaliśmy wszystkie te opcje.
Tysiąc razy.
Kilka godzin później Kudłata miała już 39 stopni gorączki, bo infekcja, która kręciła się koło niej od środka tygodnia wreszcie się rozwinęła.
Wiec podobne plany na niedzielę musieliśmy odłożyć na póżniej.
Ale na pociechę oglądaliśmy poniższe zdjęcia.
I jesteśmy pewni, że jeszcze wiele takich zrobimy tej zimy!